Przyglądając się opiniom o
ostatnich filmach Kathryn
Bigelow czy nawet Bena
Afflecka zawsze w oczy rzucają się emocjonalne i buńczuczne zarzuty na
temat ich propagandowej wymowy (niezależne od tego czy wizerunek CIA jest tam
ocieplany czy szkalowany). Dla mnie jest to sprawa osobista, gdyż za każdym
razem przypomina mi to moje oddalone o dekadę szkolne przekonania, że trzeba
wciąż uprzytamniać zapędy interwencyjne Stanów Zjednoczonych. W życiu jednak
nie przypuszczałem, że takie stanowisko doprowadzi przede wszystkim do ataków
na dobre kino.
WALKER KROCZY Z DEMOKRACJĄ
W takich sytuacjach jakby
mimochodem przypomina się historia „Walkera”. Nie tylko postaci, w którą wcielił się Ed Harris, ale również całego
przedsięwzięcia tego niezwykle niepopularnego filmu. Historia traktuje o
amerykańskim żołnierzu najemnym Williamie Walkerze, który w 1853 r. próbował
zaanektować część Meksyku dla Stanów Zjednoczonych (tzw. wyprawy
flibustierskie). Poniósł klęskę, lecz odbyła się ona w tak brutalnej atmosferze,
że Meksykanie oddali sporą część terytorium Kalifornii w niedługim czasie po
interwencji. W dwa lata później najechał trawioną konfliktami wewnętrznymi
Nikaraguę i ogłosił się jej wyzwolicielem. Zaraz po tym zdradził sojuszników jednej
z frakcji wojny domowej i objął urząd prezydenta zaanektowanego państwa. W
Ameryce uznawany był za liberała, w Nikaragui złamał wszystkie swoje liberalne
pretensje i przywrócił instytucję niewolnictwa. W końcu został wykopany z
Ameryki Łacińskiej przez zjednoczone armie Nikaragui, Kostaryki oraz Hondurasu.
Podobnie jak twórca tego filmu Alex Cox, nie cofnął
się. Bohater, w owych czasach bardziej popularny niż urzędujący prezydenci, po
kilku próbach powrotu został skazany przez władze Hondurasu na rozstrzelanie.